Byli i tacy

Podczas rzezi na Wołyniu wielu Ukraińców ratowało Polaków. Dla nas to zapomniani bohaterowie, a kim są dla swoich współczesnych rodaków? Prostej odpowiedzi na to pytanie nie ma.

Darek Delmanowicz /epa/PAP

Książka Witolda Szabłowskiego „Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia” opisuje rzeź na Wołyniu właśnie z perspektywy tych Ukraińców, którzy wówczas próbowali ratować Polaków. Z pewnością lektura nie pozostawi nikogo obojętnym. Autora, chociaż bardzo starannie weryfikuje wszystkie opisywane przez siebie wydarzenia, interesuje nie polityka czy historia, ale człowieczeństwo. Nie pyta, dlaczego miejscowi ukraińscy chłopi nagle ruszyli z siekierami i widłami na swych polskich sąsiadów. Nie interesuje go zbrodnicze przesłanie banderowskiej ideologii czy uwarunkowania geopolityczne tamtego dramatu. Stara się natomiast dotrzeć do świadków, aby znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego ten konkretny Ukrainiec ryzykował życie, aby ratować jakiegoś Polaka.

Przetrwali dzięki pomocy

Motywem przewodnim opowieści jest historia kilku przypadków ratowania Polaków przez miejscowych Ukraińców. Są to często postacie bardzo znane, jak kosmonauta gen. Mirosław Hermaszewski, matka znakomitego kompozytora Krzesimira Dębskiego czy dziadek jednego z najważniejszych kustoszy pamięci o pomordowanych na Wołyniu Polakach – lubelskiego historyka dr. Leona Popka. W ich rodzinnych historiach obok Ukraińca – mordercy pojawił się inny Ukrainiec, który zapewniał ratunek i przetrwanie. Jak pisze w zakończeniu Szabłowski, nie wiadomo, ilu Polaków uratowali na Wołyniu ich ukraińscy sąsiedzi. Na pewno chodzi o tysiące ludzi. Ilu Ukraińców brało w tym udział? Tego także nie wiemy. Wiadomo jednak, że często, aby ocalało jedno polskie dziecko, trzeba było solidarnego współdziałania wielu ukraińskich rodzin.

Temat nie jest nowy. Postać Ukraińca ratującego Polaków, często z narażeniem życia, występuje w wielu wspomnieniach ocalonych w czasie rzezi. Mówią o tym m.in. bohaterowie fundamentalnego opracowania Włodzimierza i Ewy Siemaszków oraz opowieści, które zebrał Marek A. Koprowski w swej trylogii. Opracowaniem tego tematu zajął się IPN i w 2007 r. powstała „Kresowa księga sprawiedliwych 1939–1945. O Ukraińcach ratujących Polaków poddanych eksterminacji przez OUN i UPA”, opracowana przez Romualda Niedzielkę. Według jego szacunku spośród kilku tysięcy miejscowości, w których ginęli Polacy, w ponad 500 miały miejsce przypadki zaangażowania Ukraińców w ratowanie polskich sąsiadów. Udokumentowany jest udział 1300 Ukraińców w ratowaniu Polaków. Kilkuset z nich UPA zamordowała. Praca Niedzielki to jednak tylko zbiór krótkich notatek. Szabłowski idzie tym tropem, aby opowiedzieć nam znacznie więcej. Krąży od wsi do wsi na Wołyniu, aby spotkać tych, którzy wtedy ratowali, albo ich rodziny. Pyta ich, dlaczego podejmowali tak wielkie ryzyko oraz jakie to miało dalsze konsekwencje dla ich życia.

Opowiedziane przez niego historie pokazują nie tylko grozę mordów na Polakach, ale także ryzyko, jakie podejmowali Ukraińcy starający się im pomagać. Banderowcy wobec nich byli nie mniej okrutni aniżeli wobec Polaków. Traktowali ich jak zdrajców, których przykładne ukaranie miało odstraszyć innych. O tym, jak okropna była to nienawiść, świadczą losy rodziny Petro Parfieniuka, który latem 1943 r. ostrzegał Polaków przed napadami UPA. Zbiry zamordowały mu dziadków, później rodziców, a w końcu żonę i córkę. Zdarzało się, że podziały szły przez ukraińskie rodziny. Gdy jedni szli mordować Lachów, inni pomagali tym, którzy ocaleli.

Mało znanym, a przypomnianym w książce faktem jest udział Czechów w ratowaniu Polaków na Wołyniu. Czesi byli potomkami osadników, którzy przybyli tam w XIX wieku. Ocenia się, że w momencie gdy zaczęły się rzezie, na Wołyniu mieszkało blisko 30 tys. Czechów. Ukraińcy traktowali ich inaczej niż Polaków. Do napaści na czeskie wioski dochodziło rzadko. Jednak także im groziło niebezpieczeństwo, jeśli zdecydowali się pomagać Polakom. Jednym z nich był pastor Jan Jelinek z Kupiczewa, który wraz z grupą rodaków uratował kilkuset Polaków szukających w ich osadzie ratunku przed mordem i pożogą.

Banderowiec, czyli kto?

W reportażu Szabłowskiego swoje imię mają ocaleni oraz ci, którzy ich ratowali. Bezimienni jednak, najczęściej, nadal są mordercy – banderowcy i chłopi, którzy im pomagali. Czasem podane są ich pseudonimy, a prawdziwe nazwiska znają miejscowi, ale wolą ich nie pamiętać. Choć w opowieściach Ukraińców banderowcy jawią się jako złowroga siła, terroryzująca także swych rodaków, nie są oceniani jednoznacznie negatywnie. – Walczyli za wolną Ukrainę – podkreślają nawet ci, którzy dystansują się od ich zbrodni. Szabłowski sugeruje, że miejscowi pamiętają, kto jak się wtedy zachowywał. Kto chodził do lasu z UPA, kto pomagał w napadach i podpalał polskie obejścia, a następnie rabował majątek Polaków i siedzi na ich ziemi. Czasem mordercy pochodzili z tych samych rodzin co Ukraińcy ratujący Polaków.

Wielu banderowskich zbirów było później represjonowanych w czasach sowieckich. Najczęściej nie dlatego, że mordowali Polaków, ale za to, że walczyli z władzą sowiecką. To jest dzisiaj dla nich przepustka do współczesnej historii Ukrainy oraz tytuł do puszczenia w niepamięć ich zbrodni.

Czy można jednak czcić formację, która dokonywała tak potwornych zbrodni? Ukraina ciągle nie poradziła sobie z tym problemem. Co myślą oprawcy z Wołynia, którzy dożyli do naszych czasów? Tego nie wiemy. Tylko raz Szabłowski opowiada o upowcu, który w czasie wspólnej biesiady z naszymi rodakami w latach 90. ub. wieku nagle oświadczył, że w czasie wojny zabił siedmiu Polaków i nie żałuje ani jednego. „Dziś, jakby była okazja, zrobiłbym to samo” – dodał, wstał od stołu i wyszedł. Najczęściej jednak miejscowi nie przyznają się do tego, że ktoś z ich rodziny brał udział w zbrodniach. Zdarzało się, że przychodzili do odwiedzających Wołyń Polaków, zapewniając, że nikt z ich rodziny w mordach nie uczestniczył.

Na krwi nic nie ma

Ukraińcy nie dorobili się na ziemi, którą otrzymali od UPA zaraz po wymordowaniu ich polskich właścicieli. Władza sowiecka zapędziła wszystkich do kołchozów i po dziś dzień jest to jeden z biedniejszych regionów Ukrainy. Nie odbudowano pięknych gospodarstw i wielkich sadów, z których Wołyń niegdyś słynął. Polaków na Wołyniu zostało niewielu, ale problemy miejscowych nie zostały rozwiązane.

Szabłowski opisuje znamienną scenę, która pokazuje, jak Ukraińcy oceniają tamte wydarzenia z perspektywy lat. W rejon Woli Ostrowieckiej, którą w 1943 r. w ciągu kilku godzin starto z powierzchni ziemi, w latach 90. ub. wieku dotarła grupa Polaków, którzy zdołali się wtedy uratować. Stanęli na zarośniętym polskim cmentarzu. Podeszła do nich grupa Ukraińców pracujących na kołchozowej ziemi, tam gdzie kiedyś stała Wola Ostrowiecka. Któryś z Polaków rzucił wzburzony w ich stronę: „To wyście nas wymordowali! I wszystko nasze żeście rozkradli!”. Wzburzenie narastało po obu stronach, sytuacja robiła się coraz groźniejsza. Nagle odezwała się jedna z Ukrainek. Zwracając się do Polaków, powiedziała: „Tak, wszystko to prawda. Nasi waszych zabili. I co z tego? Zobaczcie, jak wy dzisiaj wyglądacie, a jak my. My dalej w kufajkach. A wy wszyscy wyglądacie jak dziedziczka Konczewska przed wojną”. I zakończyła słowami: „Co było, to było, tego nie zmienimy, przemarzliście, chodźcie na herbatę”.

I jeszcze jeden zapis refleksji współczesnych Ukraińców z Wołynia na temat swojego położenia. Mówi to osoba, której rodzice pomagali Polakom. Dzisiaj ciężko u nas pracuje, aby utrzymać bliskich. „Proszę zobaczyć, mamy tę swoją Ukrainę, wolną od Lachów, wolną od Żydów. I co? I nic. Bo na krwi nie da się nic wartościowego zbudować”.

Przywrócić ich pamięć

Opowieść Szabłowskiego nie relatywizuje zbrodni ukraińskich nacjonalistów. Jak słusznie pisze, „rzeź wołyńska była jednym z najkrwawszych epizodów II wojny światowej”. Opisywani przez niego dobrzy Ukraińcy nie stanowią alibi dla potworów, którzy w imię „czystej” Ukrainy potrafili zadawać okrutną śmierć dziesiątkom tysięcy Polaków. Jest jednak ważnym dopełnieniem tamtej historii; wprowadza do niej postacie ludzi szlachetnych, którzy powinni być wzorem dla współczesnych. Nie ma ich jednak nadal ani w ukraińskiej, ani w polskiej pamięci, zarówno w wymiarze symbolicznym, jak i edukacyjnym. Na zachodniej Ukrainie stawiane są pomniki mordercom z UPA, ale w żadnym miejscu nie uczczono pamięci Ukraińców, którzy Polaków wówczas ratowali. W Polsce także o nich nie pamiętamy. Jedynie na pomniku ofiar kresowego ludobójstwa we Wrocławiu w 2002 r. umieszczono tabliczkę ze słowami wdzięczności i pamięci o Ukraińcach, którzy oddali życie, pomagając Polakom.

Sprawiedliwym wcześniej nie przyszło do głowy, aby się tym chwalić. „Trzeba było, to się ratowało” – mówi Szabłowskiemu pani Ola, która ryzykowała życie dla ocalenia polskich sąsiadów. Książka Szabłowskiego przywraca pamięć tym ludziom w Polsce, ale dobrze byłoby, aby została przeczytana także na Ukrainie.

Kolejny pogrzeb osób, których szczątki ekshumowano na terenie wsi Ostrówki i złożono na tamtejszym cmentarzu 30 sierpnia 2016 roku. Prace nadzoruje dr Leon Popek, którego przodków w czasie rzezi na Wołyniu uratowali Ukraińcy.

Andrzej Grajewski

Źródło: Gosc.pl

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *